No i niestety, zostałyśmy na oddziale:( Oliwka ma wciąż stan podgorączkowy. Cały dzień marudziła, płakała, była senna i nie miała na nic ochoty. Nie wiadomo, co się dzieje. Crp w normie, więc lekarze mówią, że to nie infekcja, aczkolwiek, na sam wieczór, pociekło jej trochę z nosa - to bardzo niedobrze;/ Za każdym razem, gdy gorączkuje, liczę na to, że to z powodu tkanek martwiczych...chociaż pewnie nie ma na to szans...z chodzeniem gorzej. Nie chcę nawet myśleć, co to oznacza...Patrzyłam dziś na nią, jak sobie nie radzi, jak się przewraca, jak drżą jej nóżki i chciało mi się wyć! I to histerycznie! Dlaczego ta cholerna chemia pomaga innym dzieciom, a jej nie! Dlaczego ten pieprzony guz jest tak zawzięty! Wiem, wiem, nie powinnam tak myśleć, jeszcze nic nie wiadomo...Jednakże, lekarze dali mi odczuć, że jeśli będzie gorzej, to nie oznacza to niczego dobrego...Często piszecie mi, że jestem super mamą, że taka dzielna, twarda, że się trzymam...moi kochani, to tylko pozory...nie radzę sobie, jestem miękka, histerycznie przerażona...Pamiętam, że przez pierwsze dwa tygodnie od diagnozy, nie dałam sobie prawa do płaczu, załamywania się. Kiedy dzwonił ktoś z rodziny, nasze rozmowy wyglądały tak, że to ja nie płakałam i mówiłam, że będzie dobrze...Nie cierpię tego zwrotu...możecie myśleć, co chcecie, ale po prostu go nie lubię, bo nikt z nas tego nie wie, chociaż każdy by chciał, aby tak było...wolę myśleć, że będzie ciężko, cholernie ciężko...dzisiaj przyznaję się do tego, że jestem słabym człowiekiem, że sobie nie radzę ze swoimi emocjami...ze strachem, bezsilnością, bezradnością...to jest najgorsze...że nie mogę jej pomóc, że nie potrafię...myślę sobie, że los jest wobec nas tak bardzo niesprawiedliwy...trzy lata - tyle trwało leczenie, abym mogła zostać mamą...potem zagrożona ciąża - walka o każdy dzień...i kiedy wydawało się, że wygraliśmy, los tak bardzo z nas zadrwił...chyba nie mam już łez...czasem czuję taką cholerną pustkę, czasami nie cierpię Boga, kłócę się z Nim, mówię Mu:"masz tyle aniołów w niebie, zabrałeś już tyle dzieci, zostaw moją córeczkę, ona jest potrzebna tu, na Ziemi...przecież jakieś anioły muszą zostać, więc niech to będzie moja Oliwka...może kiedyś będzie onkologiem i wyleczy chore dzieci...więc odpuść, Boże...". I takie właśnie prowadzimy sobie rozmowy...znaczy, to ja wygłaszam monolog, nie wiem nawet, czy mnie słyszy...czasem myślę, że nie słucha...już tyle dzieci odeszło...Chociaż wolę wierzyć, że słyszy, że zmienia swoje wyroki...chociaż sama właściwie już nie wiem...nie odkryję tego, jaki sens, ma takie cierpienie - cierpienie dziecka i jego najbliższych. Kiedy umarł Mateuszek, myślałam, że serce mi pęknie...oddział onkologii dziecięcej, to nie miejsce na Ziemi, to piekło...takie nietypowe, bo pełno tu cierpienia, ale jeszcze więcej Miłości...