Oliwka usnęła, więc postanowiłam szybciutko napisać, co u nas. A u nas harmider i hałas;) Próba spakowania wszystkich niezbędnych rzeczy i poupychania ich w walizkach. Ciuchy zalegają wszędzie, podobnie jak zabawki i produkty spożywcze. Ja przeżywam stres, a Oliwia zabawę swojego życia. Z wielką radością zmienia położenie wyżej wymienionych przedmiotów. Chowa je do wanny (zabawki - muszą zrobić "myju"), ciuchy do pralki - czyste(!) - (Olisia robi planie"). Trudno zatem powiedzieć, co zostało już spakowane, a co już zdążyło być wypakowane przez Liwkę;) Na szczęście, z pomocą ma mi przyjść moja mama, która postanowiła troszkę poskromić swoją wnuczkę i zająć ją czymś (czymkolwiek), żebym mogła spokojnie dokończyć pakowanie. A wyjeżdżamy 2 stycznia, rano. Na następny dzień, do Oliwki, przyjdzie lekarz, żeby zobaczyć to nasze cudo;) Cieszymy się bardzo, że lekarze z Tubingen - wiedząc jak potraktowano nas w Polsce, postanowili przyjąć nas znacznie wcześniej do swojej Kliniki. Nie wyobrażam sobie, żeby Oliwia miała pozostać teraz bez opieki medycznej. A niestety musiałam podpisać, że na swoją odpowiedzialność przerywam leczenie mojego dziecka. Czułam się z tym fatalnie i bardzo mnie to wybiło z codziennego funkcjonowania. Po tym rozpoczął się dla nas pechowy pobyt w szpitalu. Jak pisałam wcześniej, nie było krwi dla Oliwki. Czekałyśmy 12 godzin!! Po podaniu preparatu w mojego "wampirka" wstąpiły nowe siły. Godzina 23.00, cisza na sali, kolega Oliwki z pokoju - Dominik - już dawno śpi, Beatka - jego mama już przysypia, ja ledwo żywa z tego całego stresu, cisza jak makiem zasiał i nagle moje dziecko, moja córcia, przerywa ciszę nocną swoim donośnym śpiewem - "ej ti mała, słyszysz, zrobiłam siku, na, na, na, ej ej" Myślałam, że po prostu padnę ze śmiechu. Nie potrafiłam się na nią zezłościć, że o tej porze jeszcze nie śpi. I powiedzcie, że wampiry nie istnieją;) Na następny dzień nie było już tak wesoło. Najpierw alergia na preparat - Oliwka zapuchnięta i cała w czerwonych plamach. Potem, okazało się, że płytki spadły do 11 tysięcy i należy je podać. Z tym też jest historia. To ja - matka, poszłam dowiedzieć się, czy przypadkiem Oliwia nie wymaga podania płytek. Pani doktor była taką optymistką, że chciała nas wypisać do domu. Wtedy się postawiłam i powiedziałam, że nie będę jechać 200 km, żeby za chwilę wracać na podanie płytek, a ponadto profesor obiecał mi, że dostanie wszystkie niezbędne preparaty. Słowo "profesor" okazało się tym magicznym słowem, które załatwia wszystko i tak znowu czekałyśmy 11 godzin na płyteczki. Przy czym, jak już dotarły do szpitala, dość późnym wieczorem, myślałam, że wszystko pójdzie teraz super, Olisia dostanie, to, czego potrzebuje i na następny dzień pójdziemy do domu. No, ale nie tak szybko i nie tak łatwo. Wenflon okazał się niedrożny i trzeba było niunię raz jeszcze zakuwać. Zakładanie nowej kaniuli trwało 20 minut, ponieważ Oliwce pękały żyły i nie można było się wkłuć. Oliwia strasznie przy tym krzyczała - "mamusiu, uratuj mnie!" Pierwszy raz rozpłakałam się w gabinecie zabiegowym, nie wstydziłam się swoich łez i emocji. Płakał też mój mąż. Jej wołanie za każdym razem rozdziera mi serce, ale wcześniej tłumaczyłam sobie, że to dla jej zdrowia. A teraz to wszystko niepotrzebne...Patrzę na jej rączki i nóżki pokryte zielonymi siniakami, na strupy po wkłuciach...myślę sobie ile musiała wycierpieć, ile już dzielnie zniosła...wracają wspomnienia...pamiętam, jak wróciła po zabiegu wszczepienia vascu - portu...obolała, zabandażowana...i pamiętam, że bardzo bałam się odchylić ten opatrunek i zobaczyc, jak to wygląda. Wcześniej mdlałam na widok krwi, a teraz musiałam tam zajrzeć...przeraziłam się tych szwów, tego, że coś jej tam "sterczy", że coś siedzi pod skórą...pomyślałam sobie - "jeny, jakie ona będzie mieć po tym blizny"...Moja córka ma raka, a ja się martwię o blizny...idiotka ze mnie, tak, totalna idiotka... jakby te blizny miały jakieś znaczenie...a później na salę wjechały pompy i podłączono jej pierwszą "chemię". Pamiętam, że z tego stresu pobiegłam do łazienki zwymiotować. To było dla mnie zbyt dużo. Moja malutka córeczka, ten okruszek, którego chciałam ochronić przed złem tego świata, ma podłączoną rurkę, która wtłacza paskudną truciznę w jej małe ciałko. Oliwcia leżała bez ruchu, patrzyła się tempo w ścianę, nie jadła, nie piła, nie mówiła nic... po prostu leżała nafaszerowana lekami...nie pozwalała się dotknąć, przytulić...to było dla mnie najgorsze...jej małe rączki odpychały mnie od siebie...czułam, że mnie nie chce, bo za moją zgodą to wszystko ją spotkało. Tak bardzo chciało mi się płakać, ale nie mogłam, bo udawałam, że jestem silna...a nocami wisiałam nad toaletą, wymiotując aż do żółci...organizm się buntował...wiedziałam, że jestem słaba psychicznie i mogę oszukać wszystkich, nakłamać, że tak nie jest, ale przed samą sobą nie byłam wstanie udawać...Po dwóch tygodniach przyjechała moja mama. Oliwia miała mieć robione badanie scyntygraficzne, aby potwierdzić, bądź wykluczyć przerzuty. Mama przywiozła mi wówczas obrazek Jana Pawła II i Ojca Pio (rozmawiamy sobie po dziś dzień) i kartkę od rodziny z przepięknym wpisem:
"Życzmy Wam: odwagi, by iść do przodu bez względu na wszystko. Wiary w siebie, w człowieka i w świat, w który trudno uwierzyć. Nadziei potrzebnej, by żyć i oczywiście przyjaciół i rodziny, takich od serca, na zawsze! Po prostu życzymy Wam szczęścia!" ( ciocia Barbara Wojnarowska, Aleksandra Wojnarowska, Hania Wojnarowska i Łukasz Szymanowski, Hania, Radek i Emilka Lech, Weronika, Paulina i Krzysztof Lech, a także babcia Józia i dziadek Władek Lech)
Pamiętam, że to właśnie po przeczytaniu tych słów, uciekłam do pokoju hotelowego, by pozwolić swoim emocjom wyjść...płakałam jak dziecko...pomyślałam o rodzinie...jej obecność była dla nas najważniejsza...sami czuliśmy się słabi, były momenty zwątpienia, totalnej rezygnacji...i to rodzina przychodziła z ogromną miłością, energią i planem działania. Nigdy nie zapomnę, jak moja kuzynka Ola Wojnarowska, powiedziała: "Aśka, przestań ryczeć! Popierdoliło się, ale będzie dobrze!" Bardzo dosadne to było, ale sprawiło, że na chwilę otrzeźwiałam, zaczęłam znowu mieć przebłyski świadomości, że musimy działać...i później już ciągle doświadczałam obecności naszej rodziny...moje kuzynki trzymały mnie za ręce, bym nie upadła, ocierały łzy, gdy płakałam, Paulina przywracała mi wiarę w Boga, odpowiadała na najtrudniejsze pytania i cały czas powtarzała: "módl się i wierz, bo jeżeli Bóg jest z nami, to, kto przeciwko nam" Siedziałam w szpitalu z Oliwką i nie miałam świadomości, że dzięki naszym najbliższym zaczęły dziać się cuda, że coraz więcej osób dowiaduje się o naszej chorej dziewczynce. To rodzina, jej miłość i wsparcie dały nam siłę, by nie zamykać się w swoim cierpieniu, by opowiedzieć o swojej miłości do dziecka, by podzielić się swoimi emocjami, które towarzyszą nam podczas tej walki...
(...)szczególnie bliscy są w moim sercu,
bezgranicznie chyba wszyscy, bo potęga słowa w tym co robię,
urodzeni, by istnieć w moim sercu w cudzysłowie.
Rodzina, majestat życia to - chińskie przysłowie.
Chroń wszystkich, bądź bliski dla bliskich, wystaw dłoń, bądź jak tarcza, trzymaj pociski. Chroń mnie Boże, Aniele pomóż moim bliskim.
Wiele jeszcze przed nami - pokonuję drogę
O wiele więcej za nami - tego nie powiem"
Mamo Jolu, tato Darku,, babciu (Józefo), dziadku (Władku), Sylwio i Maćku z Zuzią i Marysią, Paulinko, Radku i Haniu z Emilką, Haniu i Łukaszu, Basiu, Olu i Patricku, Mateuszu, Weroniko i Krzyśku, Halino, Karolu, Przemku i Klaudio z Gabrysią, Pawle i Beato z Adasiem, Agnieszko, Tomku z Weroniką i Piotrusiem, Mirku i Bożeno, Bogusiu, Sylwio z Jackiem i Wiktorią, Jolu i Andrzeju, Marto z Marcinem, Tereso, Ewo i Edmundzie...Dziękujemy Wam za to, że jesteście z nami, w naszej codzienności, w naszym strachu, łzach i bezsilności. Dziękujemy, że dzwonicie, piszecie, że dajecie słowem i czynem świadectwo swojej obecności, że nasza walka od pierwszego dnia stała się również Waszą...dziękujemy za wszystko, co robicie dla tego małego człowieczka...dla naszej córki...dla naszej Oliwki...
W imieniu swoim i całej naszej Rodziny, dziękujemy Wam Wszystkim za to, że usłyszeliście nasze wołanie o pomoc i że nie przeszliście obojętnie. Dziękujemy za Wasze otwarte serca i głowy pełne pomysłów, za poświęcony czas...za zaangażowanie i wszelkiego rodzaju działania. Tylko dzięki Wam, Waszej wspaniałej postawie Oliwia może pojechać tam, gdzie przywrócą jej zdrowie!
Każdy z Was, podarował jej część siebie...każdy z Was, podarował jej szansę na życie...
"Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on Tobie!"
Dziękujemy, że usłyszeliście jego bicie...i ruszyliście do działania...
Zmieniliście nasz świat i nasze życie...
Asia, Adrian i Oliwka