Witajcie!
Przepraszam, ze tak dlugo nie pisalam. Ostatnie dni byly ciezkie dla Oliwki. Jej oslabiony organizm zaczal sie buntowac. Walczylysmy z biegunka i odparzeniami wokol rany na plecach. Wygladalo to grozne. Lekarze podejrzewali nawet, ze rozwija sie jakas infekcja. Dopiero konsultacja neurochirurgiczna rozwiala wszelkie watpliwosci. Okazalo sie, ze wszystko ladnie sie goi, a zaczerwienienie na plecach, to po prostu alergia na opatrunek. Oliwka ma bardzo wrazliwa skore po chemioterapii. Zmiana opatrunku pomogla, temperatura spadla i na nastepny dzien Oliwka wrocila do sil i do swojego specyficznego poczucia humoru. ;-) Dzisiaj rano chcialam sie z nia powyglupiac. Mowie do niej: 'Oliwka, gdzie sa gilganki(gilgotki)?' Oliwia na to bardzo powaznie 'Sikaja w lazience, mamo' ;-)))
Obkleilysmy cala szafe naklejkami, zolte balony sa wszedzie...Jest wesolo i kolorowo - dzieki Wam, Kochani! :))) Pielegniarki sa zachwycone, poprosily, abysmy zostawily naklejki, poniewaz w sali jest teraz tak miloooo ;)))))) (Pozniej wrzuce zdjecia)
Juz tak ciezko jest mi wysiedziec w szpitalu. Swiadomosc tego, ze juz za kilka dni (byc moze za 2) zostaniemy wypisane do domu, sprawia, ze trudno jest funkcjonowac w tej szpitalnej rzeczywistosci. Wiem, wiem, marudze...inni maja gorzej...przed nimi dluzsza droga...ale pojawilo sie we mnie jakies zniecierpliwienie...juz chce do domu...W koncu moge marzyc...to niesamowite uczucie...mam zwykle marzenia...chcialabym zabrac Oliwke na spacer do parku...chcialabym, by w koncu mogla pobawic sie ze swoimi kuzynkami...z Emilka, Zuzia, Marysia i Gabrysia, by w koncu mogla poznac Weronike, Piotrusia i Adasia...mysle sobie: 'czeka na nas zycie'...nasze odzyskane dni, nasza przyszlosc...Dostalismy najpiekniejszy prezent od losu...Kiedy wracam do wspomnien, do wrzesniowych dni, pamietam, ze czulam sie tak, jaby swiat zawalil mi sie w jednej sekundzie, jakby skonczylo sie moje zycie...wydano wyrok na moja coreczke...rokowania niepewne...to tak, jakby nie o moim dziecku...jak to rokowania niepewne, co to znaczy...jak oni tak moga...nikt nie jest Bogiem, nikt tego nie wie...rokowania niepewne...nawet nie mieli odwagi mi tego powiedziec...dostalam na karcie informacyjnej zapisany ten wyrok...rokowania niepewne...gdybym wtedy wiedziala, ze powinnam sie cieszyc, gdy guz sie nie zmniejsza, gdybym tylko wtedy wiedziala...czuje wstyd, za moja wscieklosc na Boga...pamietam, ze od pierwszego dnia, prosilam Go, by zmienil swoj 'wyrok', prosilam o cud uzdrowienia i nawet, gdy lekarze mowili, ze jest gorzej, nie przestawalam sie modlic, ale nie myslcie sobie, ze to dlatego, ze moja wiara byla tak silna...wiecie, ze nie byla, ze bylam wsciekla na Niego...modlilam sie, bo sie balam, balam sie, ze Go rozgniewam, ze bedzie jeszcze gorzej, niz jest i moze dlatego jest teraz, jak jest, bo sie modle...Pamietam, jak znana juz wszytskim ciocia Oliwki - Paulina, przyslala mi do szpitala, ksiazeczke o siostrze Emilii Engel...To wlasnie tam przeczytalam, ze Bog zawsze chce dla nas czegos lepszego i ze cierpienie zawsze jest po cos, nawet jezeli wydaje sie nam, ze nie ma ono sensu...Myslalam sobie, a gdzie jest to lepsze? Moje dziecko jest ciezko chore, przyjmuje hektolitry toksycznych lekow...moze nawet nie uda jej sie pokonac choroby...po co to wszystko...'Bog chce dla nas czegos lepszego'...Powiedz to rodzicom, ktorzy stracili swoje dzieci - Bog chcial dla Ciebie dobrze...tak wtedy myslalam...byla we mnie ogromna zlosc i zal...Ja nawet balam sie modlic slowami 'Ojcze nasz'...i mowic 'niech bedzie wola Twoja'...moze to smiesznie zabrzmi...balam sie, ze plan Boga jest inny, niz moj, ze pragniemy czegos zupelnie innego - On mojego dziecka w niebie, ja mojego dziecka przy mnie...i tak, jak juz pisalam, nie umialam odrzucic swojego strachu i powiedziec 'Tak, Ojcze' Nie umialam, bo po prostu sie nie zgadzalam...Czasem czytam blogi rodzicow innych chorych dzieci, podziwiam ich...maja odwage, powiedziec 'niech bedzie wola Twoja, zgadzam sie'...ja sie nie zgadzalam na smierc mojego dziecka, na jego cierpienie...W pewnien pazdziernikowy dzien, moj maz przywiozl mi od pani Anetty - od naszego dobrego duszka, medalik z wizerunkiem Matki Boskiej(dzisiaj za to dziekuje!!!)...wtedy akurat, pomyslalam sobie - kolejne 'czary - mary'...wystarczy zawiesic lancuszek na szyji...i wtedy zacznaja sie dziac cuda...'Tak, jasne, co za bzdety' - takie bylo moje spojrzenie na cala sprawe z medalikami i z obrazkami z wizerunkami swietych, ze specjalnymi nowennami o uzdrowienie itp. A przy tym wszystkim, na szpitalnej polce Oliwki stak obrazek Jana Pawla II...i mysle sobie, ze On ciagle na mnie patrzyl i myslal 'Mamo Oliwii Lisewskiej, co Ty wyprawiasz!' Musialo uplynac jeszcze sporo czasu, zanim przyszla mysl...'a co jesli to prawda...ze On chce dla nas czegos lepszego' Mialam jeszcze watpliwosci...zreszta, bylo to akurat po drugim tomografie, guz drgnal az o caly 1 mm...i wtedy dostalam wiadomosc od Pauli...pisala, zebym mimo wszystko nie tracila wiary... w naszej rodzinie, dzieki chorobie Oliwii, zaczely sie dziac cuda...Ci, ktorzy ze soba nie rozmawiali od lat, znowu moga na siebie liczyc...znowu jestesmy rodzina...jestesmy razem...wszyscy...I chyba wtedy pomyslalam 'cierpienie mojej coreczki jest po to wlasnie...' Zrozumialam, ze byloby mi tak cholernie zle, gdyby bylo po nic...siegnelam po medalik, zawiesilam na szyji...Patrzylam na spiaca Oliwke, lzy ciekly mi po policzkach...czulam, ze juz wiecej nie zniose, ze juz wiecej nie udzwigne, ze wszystko tak mnie przytloczylo, przybilo, ze nikt z moich bliskich, tego ze mnie nie zdejmie...juz nie moglam...i wtedy wlasnie, w grudniu, na kilka dni przed swietami Bozegonarodzenia...powiedzialam...'Tak' I poczulam ulge...moze to dziwnie i niezrozumiale zabrzmi...ale poczulam ulge, ze juz nie musze brac odpowiedzialnosci, za przyszlosc, za to, co nas czeka...oddalam to wszystko w rece Matki Boskiej...powiedzialam, ze zawierzam Jej zycie mojej coreczki...i mozecie mi wierzyc, badz nie...zrobilo mi sie lepiej, lzej...w koncu prawdziwie uwierzylam...nie ze strachu, tylko z potrzeby serca....mowia, ze jak trwoga, to do Boga...mysle, ze chyba nie ma w tym nic zlego, jesli wierzysz, ze to przyniesie Ci ukojenie...a reszte juz znacie...telefon od mojego meza ' to nie neuroblastoma', historia z Tübingen...pomylka polskich lekarzy...teraz jak o tym mysle, to dosc nieprawdopodobne...w Polsce zdiagnozowano u Oliwki najciezszy nowotwor, przezywalnosc 20%...diagnoza z Tübingen o wiele lepsza - ganglioneuroblastoma - to juz brzmialo jak cud...Lekarze dali nam ogromna nadzieje...balismy sie wierzyc, balismy sie marzyc....I pozniej diagnoza...ta nieprawdopodobna diagnoza...ganglioneuroma...Moja pierwsza mysl - pomylili sie, to niemozliwe....po chwili jednak przypomnialam sobie slowa Pauli 'Pamietaj, ze dla Boga nie ma rzeczy niemozliwych, nasza dziewczynka bedzie zdrowa'...Boze, dziekuje Ci!!!!!!!!!!
Ten wpis dedykuje Paulinie - Aniolowi Strozowi mojej wiary;-)
...a takze Wszystkim tym, ktorzy maja teraz chwile zalamania...Wszystkim, tym, ktorzy watpia...